środa, 3 sierpnia 2016

Yves CD Hanae

Echh...? Co ona, z tą ręką...? Nie mówcie, że... ten miły uśmiech to tylko przykrywka? Za chwilę strzeli mu plaskacza w twarz, tak, by się nie pozbierał? Ten przyjazny uśmiech był co najmniej dezorientujący. Naprawdę, jak miał to zinterpretować?
 Miał mroczki przed oczami, do tego doszło jeszcze kręcenie się w głowie. Nie był, z pewnością nie był przygotowany na tak bliski kontakt fizyczny z ludźmi. Starając się z całej siły opanować drżenie, użył ściany jako pomocy przy wstawaniu. Nadal się chwiejąc i drżąc niczym osika na wietrze, odważył się bliżej przyjrzeć uprzejmie nastawionej dziewczynie.
 Była to mniej więcej jego wzrostu brunetka, ubrana w białą koszulkę i jeansy. Nie znał się na standardach piękna ogólnie przyjmowanych w społeczeństwie, ale był przekonany, że dziewczyna, Hanae, była z pewnością ładna. Nie wyglądała również na złą osobę, wręcz przeciwnie. Emanowała z niej jakaś pozytywna energia.
Naprawdę, szczerze jej współczuł, że musi obcować z równie żałosnym i słabym stworzeniem, co on, nie zdając nawet sobie z tego sprawy. A przecież wcale nie musiało się to tak kończyć. Mogła żyć spokojnie w tej szkole, z dwiema wiernymi przyjaciółkami, małą, skośnooką Chinką Rou Mei i rudą, gadatliwą Francuzką Lilith, otoczona wianuszkiem adoratorów. Po skończeniu szkoły z wyróżnieniem mogłaby nadal z nimi utrzymywać kontakt, który po dwóch latach urwałby się kompletnie. Znalazłaby dobrze płatną pracę na stanowisku doradcy finansowego, wyszłaby za kruczoczarnego szweda o marszczonym czole i krzaczastych brwiach, by po latach podróży po świecie i zwiedzaniu krajów wreszcie osiąść w małym domku na obrzeżach Florencji, utrzymując się z emerytury wraz z czarnym kotem Feliksem i długowłosym psem Aleksandrem...
 Ale nie. Musiała spotkać tak żałosny margines społeczny, jakiego był głównym przedstawicielem i jedynym członkiem.
Co za żałosne, marne stworzenie.
Zabierzcie mi je z przed oczu.
W dzieciństwie niemal zawsze to słyszał. Ale nigdy nie mógł nawet zaprzeczyć. To była prawda, nie był nawet godny nazwania istotą ludzką, tylko marnym cieniem, żałośnie słabym duchem, niestałym istnieniem, bytem.
 Nie chciał swoją obecnością sprawić, by tak okrutne słowa słusznej jednak prawdy popłynęły z ust tej miłej dziewczyny,
 Mógł to jednak jeszcze wszystko cofnąć i oszczędzić jej kłopotów. Wystarczyło tylko użyć mu swojej umiejętności, oszukać po raz kolejny przewrotny los i złorzeczące przeznaczenie. Niewinna niczemu uśmiechnięta dziewczyna zapomni, będzie żyć w błogiej nieświadomości. To najlepsza ze wszystkich możliwości.
 - Jesteś blady - jego na wpół obłąkane rozmyślania przerwała Hanae - może powinieneś pójść do pielęgniarki...
 - Nie...! - niemal krzyknął, nie mogąc powstrzymać duszonego w sobie strachu.
Pielęgniarka, czyżby chodziło jej o szkolnych lekarzy...? W takim razie, to ostatnie miejsce, które chciałby odwiedzić. Nie miał najlepszych skojarzeń z lekarzami. W dzieciństwie, ze względu na swoją słabą odporność, często był tam zabierany, do istnego piekła. Nie mógł zdzierżyć przypadkowego ludzkiego dotyku czy spojrzenia, a w gabinecie lekarskim coś takiego to norma.
 - Hej, g ł o d n y! pamiętasz, zakuta pało? - przerwał mu Remi-chan, najwyraźniej próbując dobrać mu się do nadgarstka.
 - Wiem, pamiętam, Remi-chan - mruknął uspokajająco, starając się jednocześnie odwieść go od pomysłu zjedzenia mu ręki - zaraz pójdziemy, prawda? Nie musisz być taki nerwowy...
 W tym momencie jednak zamilkł, napotkawszy pełne zdziwienia i zażenowania spojrzenie dziewczyny. No tak, przecież ona go widzi...! Rozmawianie z przedmiotami nieożywionymi... To nie jest normalne, prawda?
Ze wstydu najpierw całkowicie pobladł, by następnie cała jego twarz przybrała odcień dojrzałej piwonii. Usłyszał również za sobą przyciszone szepty i chichoty.
 Nie.
To nie  o n a  go widzi, to  w s z y s c y  go widzą. Czuł na sobie spojrzenia chyba z tysiąca par oczu, mimo że na korytarzu było ich może dziesięć, nie więcej. Pozostałe twarze widział w ścianach, których teraz obraz załamywało mu światło i strach, na podłodze, w suficie. Każda twarz miała kpiące, ironiczne oczy, szerokie uśmiechy i dwie czarne, bezkształtne macki, tam, gdzie zwykle mają miejsce ręce. Wszystkie były strasznie głośne. Krzyczały cudze myśli, swoje, jego własne. Nie mógł już ich rozróżnić, pojedynczych par oczu, głosu, szeptów, a nawet znaczenia ich słów. To było ponad jego mierne siły.
Zemdlał.

~~~

Błogi sen przerwał mu jasny, nieskalany słup światła, padający z okna po jego lewej stronie. Niechętnie mu przyszło się obudzić, jednak chcąc nie chcąc, wolno otworzył zaspane oczy.
 Leżał na łóżku w gabinecie pielęgniarki, a przynajmniej domyślał się, że tu się znajdował. Obok, na obracanym krześle przy biurku, siedziała pani Perry, żywo rozmawiając o czymś z postacią obok. Musiał trochę wysilić swoje zaspane zmysły, by przetworzyć i sklecić dolatujące do jego uszu urywki z ich rozmowy.
 - To nie anemia, podejrzewam raczej, że niezdrowy tryb życia. - Wymruczała pielęgniarka, Zapewne rozdrażniona zawracaniem głowy o pierdoły - zasłabnięcia są dość częste w fazie dojrzewania.
 Nie miał ochoty słuchać dalszej części, zamiast tego spróbował poruszyć mięśniami twarzy, bezskutecznie. Czyżby wstrzyknęli mu tu jakieś podejrzane preparaty, by go unieruchomić? Nie mogąc ruszać twarzą, spróbował poruszyć głową, na czym z resztą wypadł lepiej. Dopiero teraz poczuł dziwne uczucie ogarniającego zimna i drętwoty, jak również twardości przedmiotu przy policzku. Z pewnością poduszka to nie była.
 Tulił się właśnie do poręczy łóżka. Jak do zwykłego pluszaka. Aha.
 Natychmiastowo odsunął zdrętwiały policzek od lodowatej poręczy, co nie umknęło uwadze tamtej dwójki.
 - Obudziłeś się już? - Spytała pielęgniarka, odwracając głowę przyozdobioną dwoma kucykami w jego stronę.
Dopiero teraz zrozumiał, kim była druga postać. Dziewczyna, która przedtem okazała mu tyle uprzejmości, również zapewniła mu opiekę medyczną? Sprawił jej tyle kłopotu, przez jego zwykłe fanaberie... Czuł się z tym podle. Spojrzał na nią niepewnie, jednak nie wyglądała na wściekłą czy zirytowaną jego niezdarnością, przeciwnie. Uśmiechnęła się miło, jednak tym razem nie wyciągnęła już w jego stronę ręki.
 Wstał z łóżka już bez oznak osłabienia, nadal jednak lękliwie patrząc w stronę istot ludzkich.
 - Nazwisko - rzekła fachowym tonem pielęgniarka, wzrokiem lustrując dokumenty.
 - Y-yves Camelot, des.
Zapisała coś w papierach, a następnie milcząco ręką wskazała na półkę obok. Leżeli na niej Rene-chan, Remi-chan, jego słuchawki, mp4 oraz czarna kurtka. Dopiero teraz spostrzegł ubytki we własnej garderobie, toteż nie tracąc dłużej czasu chwycił z nieukrywaną radością swoje przedmioty, przywracając je na ich właściwe miejsce. Po dziesięciu minutach wyszli z gabinetu, znajdując się na korytarzu.
 Przeszły mu mdłości i halucynacje, zżerały go natomiast wyrzuty sumienia. Sprawił niewinnej niczemu Hanae tyle kłopotu, wszystko przez jego stany lękowe i strach przed istotami ludzkimi. Chciał, choć odrobinę zrekompensować się jej za swoje bezczelne, egoistyczne zachowanie, ale w jaki sposób? Jak należy przepraszać drugą osobę? No i skąd niby taki antyspołeczny wymoczek jak on mógł to wiedzieć?
 Po chwili wewnętrznej walki, w końcu niepewnym, drżącym głosem zwrócił się w jej stronę, znajdując jednocześnie coś niezwykle interesującego w swoich butach.
 - Dziękuję, des - powiedział tak cicho, że sam nie był do końca pewny, czy dosłyszała - Je-jeśli nie miałabyś nic przeciwko, w podziękowaniu... c-chciałbym zjeść coś wspólnie na stołówce, des.

<Hanae? Złapałam w karton okruszki weny x3>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz